10 października 2016

Amazonka #12



Dzień drugi – część pierwsza

Zbudziła się przed wschodem poniedziałkowego słońca. Wyciągnęła się delikatnie i skopała kołdrę w nogi łóżka. Wyprostowała się i patrząc gdzieś w przestrzeń, zastanawiała się nad tym, co dzisiaj ma zamiar zrobić. Kiedy przed oczyma stanął jej cały rozkład dnia, uśmiechnęła się i zamknęła powieki. Po chwili zapadła ponownie w sen. A gdy znów przetarła oczy, popatrzyła na elektryczny zegarek, postawiony na małej komódce tuż obok łóżka. Zegar pokazywał godzinę 8:48. Amazonka zerwała się z jej świątyni spokoju i ruszyła z wrodzoną gracją do łazienki. Pięć minut później stała przed wielkim lustrem, powieszonym naprzeciwko drzwi i przyglądała się sobie bacznie. Mała na sobie zieloną podkoszulkę, utrzymującą się na jasnożółtych ramiączkach, która odsłaniała znaczną część jej płaskiego brzucha. Nieco niżej na czarnym skórzanym pasku z wygrawerowanymi literkami składającymi się na słowa „Nadzieja” i „Miłość”, utrzymywały się jasnoniebieskie rybaczki, które eksponowały zgrabne i opalone nogi Amazonki. Na stopy włożyła zwykłe i pospolite japonki w kolorze czerwieni. Cały ten widok dopełniały jej białe włosy, związane w kok i niesforne pasemko włosów, opadające delikatnie na jej prawe ramię. Wyglądała jak normalna nastolatka, żyjąca w tym wolnym kraju.

A jednak kiedy wyruszyła na miasto, większość napotkanych przechodniów przyglądała jej się z wyraźnym strachem i obawa. Widziała nawet jak jedna młoda matka schowała za siebie swoje małe dziecko, robiąc przy tym minę, która na pewno nie zapraszała na wspólną i miłą pogawędkę. Zatrzymała się i dokładnie przyjrzała się swojemu odbiciu w witrynie sklepu z dodatkami do sukni ślubnych.  Widok, który ujrzała, spowodował, że poczuła jak skóra staje jej przysłowiowym „dębem” na karku. Przed sobą widziała wysoką, szczupłą nastolatkę z cieniem pod oczami koloru głębokiego fioletu, która patrzyła się na świat obrzydliwie różowymi źrenicami, które rzucały wszystkim i wszystkim nieme wyzwanie i obietnice szybkiej śmierci.

- Kurczę – szepnęła do siebie i dotknęła dłonią kieszeni z tyłu spodni. Po chwili wyciągnęła ciemne okulary i założyła je na nos. Zakryły one przerażające oczy i cienie pod nimi. – Chyba już nikogo nie przestraszę. – przytaknęła do swoich słów głową i ruszyła w stronę jednej z wielu uliczek, które można było znaleźć w Morningside.

***

- Co my tu robimy? Nie mieliśmy czasem pojechać do Centrali i upewnić się, czy są dostatecznie przygotowani na tą całą maskaradę? – zapytał z wyrzutem Chris, idąc za swoim ojcem w stronę Parku 6th Avenue.

Mark Hudson jednak nie odpowiadał na jego pytania. Nadal szedł równym i szybkim krokiem wgłęb zielonej puszczy, jednej z najbardziej znanych w tym mieście. Jego buty szurały złośliwie, ocierając się o jasny żwir, a płaszcz, charakterystyczny dla każdego detektywa, łopotał wesoło pod wpływem letniego wietrzyku. Doszedł do wielkiej fontanny, położonej w samym środku parku i przystanął. Zlustrował obojętnie wszystkich siedzących i stojących obok niej, gdy nagle jego wzrok zatrzymał się na małym chłopcu, który biegał wokół murku, trzymając w ręku mały samolocik. Wydawał przy tym wesołe dźwięki, nieudolnie naśladując prawdziwy odgłos lecącego samolotu. Detektyw uśmiechnął się nieświadomie.

- I po co tu przyszliśmy? – zapytał znudzony Chris. – Jeżeli mamy tu stać i patrzeć na tych ludzi bez sensu, to lepiej sobie to daruje i wrócę do domu sam. Będę miał więcej czasu na obmyślenie dobrej strategii.

Obrócił się na pięcie i zrobił krok. Poczuł na ramieniu silną dłoń ojca i zmusił się do ponownego obrotu. Ojcowskie oczy patrzyły na niego z nieukrywaną radości, a gdzieś w głębi czaił się smutek, spowodowany reakcją syna.

- Wiesz co to za miejsce? – zapytał się go, ogarniając dłonią cały park.

- To jest park. – odpowiedział, przeciągając każdą sylabę Chris. Nigdy nie mógł zrozumieć, o co w danym momencie chodzi ojcu.

- A czy wiesz, jaki to jest park? – chłopak przecząco pokręcił głową. Nie za bardzo rozumiał o co chodzi ojcu. Nie mógł pojąć, dlaczego przyprowadził go do tego gąszczu. Już dawno powinni iść przez ciemny korytarz, oświetlony nikłym światłem jarzynówki, umieszczonej gdzieś w samym kącie, który miał ich zaprowadzić do ciasnego gabinetu, zawalonego wielkimi blokami poukładanych w równe wieżyczki papierów, aktówek i teczek. Ale nie. Oni musieli stać teraz przy tej starej fontannie i patrzeć na te bachory, latające wokoło niej. I co niby było w tym takiego pięknego i interesującego? Nie było tam nic, a jednak Mark uśmiechał się , patrząc na ten widok, który był dla niego pełen spokoju i niekończącego się szczęścia.

- To jest Park 6th Avenue, o ile się nie mylę. – odpowiedział mu syn najbardziej logicznie jak to było możliwe. Na twarzy Marka zagościł grymas niezadowolenia.

- To synu nie jest taki całkiem zwyczajny park. Dla innych być może, ale nie dla nas. Bo wiesz, w tym miejscu wszystko się zaczęło. Popatrzył na korony zielonych drzew i nagle jego wzrok powędrował gdzieś ku niebu.

Przypomniał sobie co wydarzyło się siedemnaście lat temu w tym miejscu. Widział szczupłą kobietę o przepięknych lokach koloru głębokiego brązu, która podeszła do fontanny i przyglądała się płynącej w niej wodzie. Po chwili kobieta wyciągnęła przed siebie ściśniętą dłoń i z lekkim podskokiem wyrzuciła z niej miedzianą monetę. Ta potoczyła się po murku i wpadła do wody, wydając przy tym radosny plusk. Kobieta uśmiechnęła się delikatnie i wyciągnęła przed siebie drugą rękę. Zamoczyła obie dłonie w wodzie i delikatnie potrzepała nimi tak, że malutkie kropelki padły na jej jasną twarzyczkę.

- Co panienka robi? – usłyszał męski głos. Do kobiety podszedł wysoki młodzian i ukłonił się delikatnie przed damą. Ta wydała z siebie cichy chichot.

- Wypowiedziałam życzenie  – odpowiedziała mu głosem anioła. Młody człowiek pokręcił niedowierzająco głową. Popatrzył się na jej twarz i zauważył kilka piegów na lewym policzku. Jego wzrok skierował się na jasnoniebieskie oczy, które wydawały się nieskończoną głębią morskiej toni.

- To niedorzeczne. – odparł, mówiąc jakby sam do siebie.
  
- Dlaczego to, mój panie – powiedziała z udawaną obrazą w głosie. - Nic nie jest niedorzeczne, jeśli chodzi o marzenia. One się zawsze spełniają. Niektóre szybko tuż po wypowiedzeniu ostatnich słów, a inne dopiero po dłuższym czasie. Ale zawsze są i sprawiają, że nasze życie jest bardziej magiczne.

Uśmiechnęła się w jego stronę, pokazując rząd śnieżnobiałych zębów. Widząc jaką radość daje jej taka drobnostka, wyciągnął z kieszeni monetę i rzucił do wody.

- Tato? Tato! – Hudson poczuła jak coś trąca go za ramię. – Dlaczego to miejsce jest, aż tak wyjątkowe?

- Tu poznałem twoją matkę. – odparł detektyw i uśmiechnął się. Popchał go delikatnie w stronę rzędu ławek, gdzie opowiedział mu przepiękną historię swojego życia.

***

- Witaj Sam! – usłyszała już od samego progu Amazonka. – Dawno cię u nas nie było. Czego tym razem potrzebujesz?

Popatrzyła z odrazą na małego Chińczyka o skośnych oczach, który patrzył się na nią obleśnym wzrokiem. Nigdy nie lubiła przychodzić do tego miejsca. Powodowało, że zaczynała nienawidzić wszystkich z Akademii za to, co przydarzyło się jej w dzieciństwie.

Weszła do wielkiego pomieszczenia, gdzie umieszczona była poczekalnia. Nie była to jednak zwykła poczekalnia dla osób chorych, lecz miejsce, gdzie zwykli nastolatkowe zamieniali się w prawdziwe maszyny do zabijania. Usiadła na zardzewiałym krzesełku, z którego odpadała jasnożółta farba olejna. Oparła łokcie o uda i rozejrzała się ze znudzeniem dookoła. Nic tu się nie zmieniło od siedmiu lat. Ściany nadal były białe, a w każdym z rogów rosła zasadzona w glinianej doniczce mini palma, która wcale nie nadawała temu miejscu wesołości. Na samym środku stał szklany stolik, a na nim ktoś porozrzucał kilka gazet. Każda z nich dotyczyła jednego. Broni.

- Samantho, zapraszam. – usłyszała głoś Chińczyka zza białych drzwi. Wstała i pociągnęła za metalową klamkę. Przywitał ją znajomy widok. Wielki fotel obity białą skórą i rzędy półek, na których stały wielkie słoje z różnymi rzeczami. Od waty po strzykawki i wielobarwne mazie. Otrzepała się z nieprzyjemnego uczucia, które ją ogarnęło i usiadła na fotelu. Chińczyk zbliżył się do niej z wielką strzykawką, wypełnioną błękitną cieczą.

- Tym razem nie to. – zaprzeczyła gestem dłoni dziewczyna. – Dziś chcę coś przeciw temu. I chcę by zadziałało szybko.

- Ale…  - zawahał się mężczyzna. – Przecież to spowoduje, że …

- Dobrze o tym wiem. To co masz odtrutkę? – Chińczyk poruszył twierdząco głowa i kilka minut później wstrzykiwał do ciała Amazonki brunatną ciecz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz